poniedziałek, 20 sierpnia 2012

I TRI

czyli najdłuższy dzień roku
(Der laengste Tag des Jahres/ The longest Day of the year)*

Triathlon w Górznie, sierpień 2012.
Szykowałem się do opisu wydarzeń, ale poprzestanę na kilku obrazkach. Impreza ze wszech miar udana.

„Rysiu”, woła sędzia, który trzyma taśmę, będącą linią startową. Wszyscy zawodnicy stoją już na brzegu tuż za tą taśmą, do startu 4 minuty, adrenalina, myśli, że mogliby puścić wcześniej. Domyślamy się, że Rysiu to sędzia startowy. „Rysiu” powtarza sędzia, jakby chciał powiedzieć: „wszyscy gotowi, możesz dać sygnał do startu”. Jakiś zawodnik wtóruje: „Rysiu, gdzie jesteś”. Brak odzewu. „Rysiu puść już, daj żyć”. Po chwili połowa zawodników skanduje „Rysiu, Rysiu”. Rysiu w końcu się odnajduje, słychać sygnał startu.

Da się dojechać do z Warszawy do Górzna na zawody w Górznie w dniu startu, trzeba tylko wstać o 5 rano.

W biurze zawodów pytam o prysznice. Pytanie słyszy burmistrz (champion chip przytwierdzony do kostki świadczy o tym, że też bierze udział w triathlonie) i przy mnie dzwoni do szkoły żeby upewnić się, że prysznice będą do dyspozycji. Jak ktoś kiedyś zobaczy panią Hannę G-W z chipem przy kostce, która w biurze zawodów będzie załatwiać prysznice dla zawodników obiecuję, że będę na nią dożywotnio oddawał głos, choćby nawet zapisała się do PiSu lub Palikota.

Jak wytłumaczyć biegaczowi, że pływanie w wodach otwartych jest fajne. Biegacz w czasie treningu podziwia widoki, a pływak w zaglonionej wodzie nie widzi nic. Biegacz może sobie pogadać z towarzyszem, a towarzysz pływania co jakiś czas wali cię po głowie, albo to go kopniesz. Tym razem w Górznie podczas pływania zdarzyło się coś nietypowego. Gdzieś pod koniec wyścigu podczas wychylania głowy nad wodę żeby zorientować się czy płynę we właściwym kierunku widzę przed sobą płynącego chasyda w kapeluszu i z pejsami. Wychylać głowy nie warto co chwilę bo traci się prędkość, więc płynę wpatrzony z ciemną zaglonioną wodę i myślę. Za kapelusz nie dałbym głowy, ale pejsy miał na pewno i to długie. Nie przeszkadzały mu? Dlaczego nie schował ich pod czepek. Gdy następnym razem wychylam głowę i patrzę przed siebie chasyda już ani śladu.

Miło jest załapać się na szybką grupę kolarską, markować współpracę, modlić się żeby nie odczepili i zmęczony, ale pełen entuzjazmu skończyć rower. Największa chyba moja średnia prędkość na zawodach 37.5km/h

Ruszam na etap biegowy. Gdy jest już 400m do mety, dochodzę zawodnika, który pyta czy finiszuję (mogłem przecież biec dopiero pierwsze kółko). Potwierdzam i od razu żałuję, bo co prawda zrywamy się do finiszu, ale młodość zwycięża.

Prosto z mety do fontanny schłodzić odnóża kroczne, potem pakuję rower i jadę wziąć prysznic. Burmistrz nie puszczał słów na wiatr i szkoła jest do dyspozycji zawodników. A potem fryzjer męski, 12 złotych polskich. Na fotelu fryzjera podsypiam, ale chasydów już nie widzę.

Z fotela fryzjera do sklepu, drożdżówki, sztuk 3. Podczas konsumowania owych drożdżówek na skwerku przy fontannie przeglądam Głos Górzna, w którym m. in. informacja o przetargu na mieszkania, np. 65 m2 za 50 tyś zł. I konkurs SMS-owy na gminnego sołtysa roku. Fajnie jest żyć w Górznie.

A potem szybko na zakończenie. Okazało się, że zgniotłem konkurencję w swojej kategorii. Prawie całą, nie zgniotłem tylko Jacka Gardenera. To triathlonowy klon Jacka Gardenera biegacza, z którym nota bene też regularnie przegrywam.

Podczas ceremonii wsunięto mi do dłoni kopertę, a w niej informacja, że nagrody do odbioru na rynku, wiec znowu przemieszczam się na rynek do kolejki do kasy urzędu gminy. Nigdy w życiu chyba nie stałem w kolejce do kasy. Zawody współfinansowane ze środków z programu unijnego, którego nazwy nie podam, bo zajęłoby to połowę tego tekstu, w każdym razie czuję, że nagrodę ufundował mi jakiś Mueller albo facet w berecie z antenką znad Sekwany. Miłe to uczucie kończyć zawody z wypchaną kieszenią i przyczynić się jeszcze do rozwoju regionalnego.

A potem do samochodu i do domu. Po drodze, gdzieś w Polsce przy drodze baraki obozu koncentracyjnego, przy których, tuż obok, różowy domek komendanta. A może mi się tylko zdawało, może to były obory i cukierkowy dom właścicieli.

W domu jestem przed zachodem słońca, mój najdłuższy dzień tego roku.

*chyba slogan Ironmana we Frankfurcie i zapożyczenie nie jest złe, co innego byłoby cytować dowcipy Sztrasburgera z Familiady.


1 komentarz:

  1. Cześć. Chyba spotkałem Cię w szkolnej prysznicowej szatni. Zajebista relacja!

    OdpowiedzUsuń