czyli najdłuższy dzień roku
(Der laengste Tag des Jahres/ The longest Day
of the year)*
Triathlon w
Górznie, sierpień 2012.
Szykowałem się do opisu wydarzeń, ale poprzestanę na kilku
obrazkach. Impreza ze wszech miar udana.
„Rysiu”, woła sędzia, który trzyma taśmę, będącą linią startową.
Wszyscy zawodnicy stoją już na brzegu tuż za tą taśmą, do startu 4 minuty,
adrenalina, myśli, że mogliby puścić wcześniej. Domyślamy się, że Rysiu to
sędzia startowy. „Rysiu” powtarza sędzia, jakby chciał powiedzieć: „wszyscy
gotowi, możesz dać sygnał do startu”. Jakiś zawodnik wtóruje: „Rysiu, gdzie
jesteś”. Brak odzewu. „Rysiu puść już, daj żyć”. Po chwili połowa zawodników
skanduje „Rysiu, Rysiu”. Rysiu w końcu się odnajduje, słychać sygnał startu.
Da się dojechać do z Warszawy do Górzna na zawody w Górznie w
dniu startu, trzeba tylko wstać o 5 rano.
W biurze zawodów pytam o prysznice. Pytanie słyszy burmistrz
(champion chip przytwierdzony do kostki świadczy o tym, że też bierze udział w
triathlonie) i przy mnie dzwoni do szkoły żeby upewnić się, że prysznice będą
do dyspozycji. Jak ktoś kiedyś zobaczy panią Hannę G-W z chipem przy kostce,
która w biurze zawodów będzie załatwiać prysznice dla zawodników obiecuję, że
będę na nią dożywotnio oddawał głos, choćby nawet zapisała się do PiSu lub
Palikota.
Jak wytłumaczyć biegaczowi, że pływanie w wodach otwartych
jest fajne. Biegacz w czasie treningu podziwia widoki, a pływak w zaglonionej
wodzie nie widzi nic. Biegacz może sobie pogadać z towarzyszem, a towarzysz pływania
co jakiś czas wali cię po głowie, albo to go kopniesz. Tym razem w Górznie podczas
pływania zdarzyło się coś nietypowego. Gdzieś pod koniec wyścigu podczas wychylania głowy nad wodę żeby zorientować się czy płynę we właściwym kierunku widzę przed
sobą płynącego chasyda w kapeluszu i z pejsami. Wychylać głowy nie warto co
chwilę bo traci się prędkość, więc płynę wpatrzony z ciemną zaglonioną wodę i
myślę. Za kapelusz nie dałbym głowy, ale pejsy miał na pewno i to długie. Nie
przeszkadzały mu? Dlaczego nie schował ich pod czepek. Gdy następnym razem
wychylam głowę i patrzę przed siebie chasyda już ani śladu.
Miło jest załapać się na szybką grupę kolarską, markować współpracę,
modlić się żeby nie odczepili i zmęczony, ale pełen entuzjazmu skończyć rower.
Największa chyba moja średnia prędkość na zawodach 37.5km/h
Ruszam na etap biegowy. Gdy jest już 400m do mety, dochodzę
zawodnika, który pyta czy finiszuję (mogłem przecież biec dopiero pierwsze
kółko). Potwierdzam i od razu żałuję, bo co prawda zrywamy się do finiszu, ale
młodość zwycięża.
Prosto z mety do fontanny schłodzić odnóża kroczne, potem pakuję
rower i jadę wziąć prysznic. Burmistrz nie puszczał słów na wiatr i szkoła jest
do dyspozycji zawodników. A potem fryzjer męski, 12 złotych polskich. Na fotelu
fryzjera podsypiam, ale chasydów już nie widzę.
Z fotela fryzjera do sklepu, drożdżówki, sztuk 3. Podczas
konsumowania owych drożdżówek na skwerku przy fontannie przeglądam Głos Górzna,
w którym m. in. informacja o przetargu na mieszkania, np. 65 m2 za 50 tyś zł. I konkurs
SMS-owy na gminnego sołtysa roku. Fajnie jest żyć w Górznie.
A potem szybko na zakończenie. Okazało się, że zgniotłem
konkurencję w swojej kategorii. Prawie całą, nie zgniotłem tylko Jacka
Gardenera. To triathlonowy klon Jacka Gardenera biegacza, z którym nota bene też regularnie przegrywam.
Podczas ceremonii wsunięto mi do dłoni kopertę, a w niej
informacja, że nagrody do odbioru na rynku, wiec znowu przemieszczam się na
rynek do kolejki do kasy urzędu gminy. Nigdy w życiu chyba nie stałem w kolejce
do kasy. Zawody współfinansowane ze środków z programu unijnego, którego nazwy
nie podam, bo zajęłoby to połowę tego tekstu, w każdym razie czuję, że nagrodę
ufundował mi jakiś Mueller albo facet w berecie z antenką znad Sekwany. Miłe to
uczucie kończyć zawody z wypchaną kieszenią i przyczynić się jeszcze do rozwoju
regionalnego.
A potem do samochodu i do domu. Po drodze, gdzieś w Polsce
przy drodze baraki obozu koncentracyjnego, przy których, tuż obok, różowy domek
komendanta. A może mi się tylko zdawało, może to były obory i cukierkowy dom
właścicieli.
W domu jestem przed zachodem słońca, mój najdłuższy dzień
tego roku.
*chyba slogan Ironmana we Frankfurcie i zapożyczenie nie
jest złe, co innego byłoby cytować dowcipy Sztrasburgera z Familiady.