poniedziałek, 22 października 2012

Bieganie w trampkach grozi kalectwem



Trafił mi do ręki kolorowy katalog więc kartkuję, taki odruch warunkowy już mam.

"...ewoluuje w kierunku większego akcentu na sportową bezkompromisowość [...] będzie dobrym opiekunem..." Aż zęby mnie rozbolały. Ta radosna grafomania jest o butach biegowych.

Facet, który napisał tą recenzję butów, w internecie prawie codziennie publikuje teksty z testów butów biegowych. Jeśli on rzeczywiście w tych butach biega, a nie zmyśla, to musi wykręcać z 50 tyś. km rocznie.

Potem w katalogu coraz lepiej - opis 26 zastosowanych systemów i wszystkie "zaawansowane",  "innowacyjne", "niezwykłe". Jak dochodzę do technologii lockdown to czuję bliski knockdown.

Kontynuuję masochistoczną lekturę i kartkuję dalej - 50 modeli butów do biegania. Cytrynowe, czerwone, czarne, szare, białe, niebieskie, żółte, zielone, pomarańczowe... o, znowu niebieskie, ale trochę jaśniej niebieskie niż poprzednie niebieskie. Czym się różnią poza kolorem? Gdybym rozpoczął analizę to skończyłbym w Tworkach. Ale ci goście od obuwia analizowali, bo widać u nich objawy schizofreni - obok minimalistycznych pozbawionych wszelkich systemów, bo tylko takie są dobre, są te z całym kompletem 26 systemów, bo tylko takie są dobre.

Krzyczące tytuły, że buty są "made in UK". Pewnie w Albionie wplatają sznurówki do butów zrobionych w Chinach. Angielscy patrioci pewnie ten kit dają sobie wciskać, tylko po co ta informacja w polskim katalogu.

I najlepszy punkt - w pięknym kolorowym katalogu opis jednej z kosmicznych technologii brzmi następująco: "proszę o usunięcie tej technologii zarówno ze strony z technologiami jak i z poszczególnych modeli". Pewnie po czymś takim redaktor stracił pracę. Ale nie, przecież gdyby ten kwiatek ktoś zauważył to nakład poszedłby na przemiał. Wniosek: nikt nie czyta tego katalogu. Bo kto normalny czyta katalogi? Katalogi się kartkuje i wyrzuca do kosza i kolejny dąb się korzeniami nakrywa.Czasem myślę, że kapitalizm to jakaś ślepa uliczka.


niedziela, 21 października 2012

Syzyf


 Marta na facebooku przypomniała mit o Syzyfie. Przypomniało mi to, że pierwszy raz poznałem ten mit chyba w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Nie rozumiałem wtedy tej metafory. Nie mogłem zrozumieć dlaczego Syzyf po pierwszym niepowodzeniu nie zapakował do chlebaka jakiegoś solidnego klina, który mógłby wsunąć pod głaz jak się zmęczy, a potem wepchnąć głaz na szczyt i mieć z głowy.

Dzieci łatwo zmanipulować i wyłączają myślenie, zwłaszcza w polskiej szkole. Parę lat temu odwiedzałem rodzinę. Była tam dziewczynka wieku około 10 lat, która w prezencie dostała książkę o Jasiu i Małgosi, którą w pokoju obok jej przeczytałem. Rozmawialiśmy. Naturalnie sympatia dziewczynki była po stronie Jasia i Małgosi, a ja zrobiłem eksperyment. Po 10 minutach rozmowy dziewczynka już była przekonana, że Jaś i Małgosia to złodzieje, którzy niszczyli domek staruszki (odrywali kawałki bo był z piernika), że co prawda staruszka nie powinna ograniczać wolności dzieci przez ich uwięzienie i zmuszanie do pracy, ani też stosować groźby karalnej zapowiadając zjedzenie dzieci, ale spalenie jej żywcem w piecu jest jednak karą nieadekwatną. Gdy skończyliśmy pogawędkę i wróciliśmy do wszystkich, dorośli byli nieco zaskoczeni, gdy "moja uczennica" na pytanie co czytaliśmy odpowiedziała, że o złych dzieciach, które najpierw okradły, a potem zamordowały staruszkę. nie twierdzę, że to jedynie słuszna interpretacja, ale dzieci w ogóle nie uczy się myśleć.

Nie zawsze w życiu myślałem racjonalnie. Jest tak wiele prawd, które od dziecka chłoniemy bezkrytycznie, bo wygłaszają je osoby, które cieszą się naszym autorytetem. Prawd, których nie weryfikujemy naszym rozumem nawet jak dorośniemy i te prawdy powtarzamy naszym dzieciom, a one swoim. Opowiadamy im na przykład mit o niedoszłym dzieciobójcy Abrahamie, który jest w naszych opowieściach bohaterem pozytywnym. Opowiadamy o Nienazwanym, który w naszym wyobrażeniu jest miłością mimo, że jest niesprawiedliwym sędzią stosującym odpowiedzialność zbiorową, każącym dzieci za winy ojców, pozwalającym na cierpienie.

Od pewnego, dość długiego już, bo liczonego w latach czasu, do swojej checklisty dodałem punkt weryfikacji praw i reguł i zobaczyłem inny świat. Czuję się nieco bardziej wolnym człowiekiem.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

I TRI

czyli najdłuższy dzień roku
(Der laengste Tag des Jahres/ The longest Day of the year)*

Triathlon w Górznie, sierpień 2012.
Szykowałem się do opisu wydarzeń, ale poprzestanę na kilku obrazkach. Impreza ze wszech miar udana.

„Rysiu”, woła sędzia, który trzyma taśmę, będącą linią startową. Wszyscy zawodnicy stoją już na brzegu tuż za tą taśmą, do startu 4 minuty, adrenalina, myśli, że mogliby puścić wcześniej. Domyślamy się, że Rysiu to sędzia startowy. „Rysiu” powtarza sędzia, jakby chciał powiedzieć: „wszyscy gotowi, możesz dać sygnał do startu”. Jakiś zawodnik wtóruje: „Rysiu, gdzie jesteś”. Brak odzewu. „Rysiu puść już, daj żyć”. Po chwili połowa zawodników skanduje „Rysiu, Rysiu”. Rysiu w końcu się odnajduje, słychać sygnał startu.

Da się dojechać do z Warszawy do Górzna na zawody w Górznie w dniu startu, trzeba tylko wstać o 5 rano.

W biurze zawodów pytam o prysznice. Pytanie słyszy burmistrz (champion chip przytwierdzony do kostki świadczy o tym, że też bierze udział w triathlonie) i przy mnie dzwoni do szkoły żeby upewnić się, że prysznice będą do dyspozycji. Jak ktoś kiedyś zobaczy panią Hannę G-W z chipem przy kostce, która w biurze zawodów będzie załatwiać prysznice dla zawodników obiecuję, że będę na nią dożywotnio oddawał głos, choćby nawet zapisała się do PiSu lub Palikota.

Jak wytłumaczyć biegaczowi, że pływanie w wodach otwartych jest fajne. Biegacz w czasie treningu podziwia widoki, a pływak w zaglonionej wodzie nie widzi nic. Biegacz może sobie pogadać z towarzyszem, a towarzysz pływania co jakiś czas wali cię po głowie, albo to go kopniesz. Tym razem w Górznie podczas pływania zdarzyło się coś nietypowego. Gdzieś pod koniec wyścigu podczas wychylania głowy nad wodę żeby zorientować się czy płynę we właściwym kierunku widzę przed sobą płynącego chasyda w kapeluszu i z pejsami. Wychylać głowy nie warto co chwilę bo traci się prędkość, więc płynę wpatrzony z ciemną zaglonioną wodę i myślę. Za kapelusz nie dałbym głowy, ale pejsy miał na pewno i to długie. Nie przeszkadzały mu? Dlaczego nie schował ich pod czepek. Gdy następnym razem wychylam głowę i patrzę przed siebie chasyda już ani śladu.

Miło jest załapać się na szybką grupę kolarską, markować współpracę, modlić się żeby nie odczepili i zmęczony, ale pełen entuzjazmu skończyć rower. Największa chyba moja średnia prędkość na zawodach 37.5km/h

Ruszam na etap biegowy. Gdy jest już 400m do mety, dochodzę zawodnika, który pyta czy finiszuję (mogłem przecież biec dopiero pierwsze kółko). Potwierdzam i od razu żałuję, bo co prawda zrywamy się do finiszu, ale młodość zwycięża.

Prosto z mety do fontanny schłodzić odnóża kroczne, potem pakuję rower i jadę wziąć prysznic. Burmistrz nie puszczał słów na wiatr i szkoła jest do dyspozycji zawodników. A potem fryzjer męski, 12 złotych polskich. Na fotelu fryzjera podsypiam, ale chasydów już nie widzę.

Z fotela fryzjera do sklepu, drożdżówki, sztuk 3. Podczas konsumowania owych drożdżówek na skwerku przy fontannie przeglądam Głos Górzna, w którym m. in. informacja o przetargu na mieszkania, np. 65 m2 za 50 tyś zł. I konkurs SMS-owy na gminnego sołtysa roku. Fajnie jest żyć w Górznie.

A potem szybko na zakończenie. Okazało się, że zgniotłem konkurencję w swojej kategorii. Prawie całą, nie zgniotłem tylko Jacka Gardenera. To triathlonowy klon Jacka Gardenera biegacza, z którym nota bene też regularnie przegrywam.

Podczas ceremonii wsunięto mi do dłoni kopertę, a w niej informacja, że nagrody do odbioru na rynku, wiec znowu przemieszczam się na rynek do kolejki do kasy urzędu gminy. Nigdy w życiu chyba nie stałem w kolejce do kasy. Zawody współfinansowane ze środków z programu unijnego, którego nazwy nie podam, bo zajęłoby to połowę tego tekstu, w każdym razie czuję, że nagrodę ufundował mi jakiś Mueller albo facet w berecie z antenką znad Sekwany. Miłe to uczucie kończyć zawody z wypchaną kieszenią i przyczynić się jeszcze do rozwoju regionalnego.

A potem do samochodu i do domu. Po drodze, gdzieś w Polsce przy drodze baraki obozu koncentracyjnego, przy których, tuż obok, różowy domek komendanta. A może mi się tylko zdawało, może to były obory i cukierkowy dom właścicieli.

W domu jestem przed zachodem słońca, mój najdłuższy dzień tego roku.

*chyba slogan Ironmana we Frankfurcie i zapożyczenie nie jest złe, co innego byłoby cytować dowcipy Sztrasburgera z Familiady.


sobota, 7 lipca 2012

nielot

Niedawno powstał betonowy pomnik tutki w parku przy jakimś kościele w Polsce gminnej. Mnie najbardziej zainteresował wybór materiału. Aluminium lata, beton nie lata. Nasuwa się myśl, że autor projektu nie myślał o metaforycznym znaczeniu tego faktu. Ale może się mylę oceniając, że autor kiczu nie ma przebłysków geniuszu. Może był w tym jakiś zamysł, jakieś westchnienie, że gdyby tak nie wzniósł się w przestworza to nie doszłoby do śmierci.

Parę dni temu przy lekturze jakiejś książki dowiedziałem się o Anselmie Kieferze, Niemcu rocznik chyba 45, który tworzy rzeźby z ołowiu. Jego Jason w gruncie rzeczy jest podobny do tej betonowej rzeźby księdza. Ołów w dodatku jest cięższy od betonu i ma jeszcze jedną właściwość - podlega odkształceniu plastycznemu, deformuje się pod wpływem własnego ciężaru. Rzeźby Kiefera zmieniają się z upływem czasu.

Czy wypada mi liczyć na to, że z upływem czasu idea "zdradzonych o świcie" jak ołowiany Jason Kiefera będzie się odkształcać, wyginać, a w końcu będzie już tylko karykaturą?

Anselm Kiefer, Jason, źródło: http://www.flickr.com/photos/hanneorla/